|
 |
|
|
|
|
-
-
-
-
-
-
-
-
-
-
-
-
-
-
-
|
 |
|
|
|
|
-
-
-
-
|
|
|
 |
 |
|
Naga Baśń
Nie wiem dokładnie kiedy miała początek ta historia. Wiem, że było zimno, bardzo zimno. Po
ulicach zasypanych niegiem chodziły białe koty bez twarzy, starając się nie przewrócić na zamarzniętych
kałużach. Ludzie wtedy znikli, już ich nie było, albo pozamykali się w ciepłych domach czekając na lepszą
pogodę.
Wtedy to, na mrozie, przyszło na wiat pewne maleństwo. Urodziło się z brzuszka pewnej
kocicy bez twarzy. Małe, choć kocica była chuda i nie miała go czym karmić, rosło nadzwyczaj dobrze. Kilka
miesięcy później, umiało już nawet mówić, co podobno u kotów zdarza się bardzo rzadko. Gdy jego mama
usłyszała pierwsze słowo swojego dziecka, przeraziła się jego ogromem. Zrobiło się jej jeszcze zimniej, jeli to
w ogóle możliwe. "Wiecznoć:" Takie słowo usłyszała. Kocica postanowiła więc nie rozmawiać ze swoim
dzieckiem. Postanowiła że będzie takie same jak inne koty bez twarzy. Że jej małe także nie będzie mówić.
Pewnego dnia nastała jeszcze większa bieda. Niebo sypnęło na ulice kule lodu wielkoci
łebka kociątka. Kociątko zauważyło wtedy, lężąc pomiędzy tylnymi łapami swojej matki, że serce kocicy bez
twarzy przestało bić. Podniosło więc swoje zaspane oczy i zobaczyło jej rozbitą głowę. "Mamo..."
powiedziało, choć mama nie zwykła słuchać, co kociątko ma do powiedzenia. Tym razem jednak głowa
mamy delikatnie uniosła się na dźwięk słów. " Mamo, ty umierasz..." Kociątko popatrzyło na nią smutnym
wzrokiem. Nieistniejąca twarz kocicy umiechnęła się lekko. " To, nic, maleństwo.... nic się nie bój. Ale teraz
będziesz musiało sobie radzić samo." Tak włanie kocica bez twarzy po raz pierwszy przemówiła do swojego
dziecka. " Poszukaj swojego taty, on ci pomoże. Twoim tatą jest biały koń. Poznasz go wród innych
białych koni, bo to twój tata." Wtedy kocica przestała mówić, a kociątko mogło sobie wyobrażać, że gdyby
jego mama miała twarz, pewnie teraz widziałoby, jak oczy jej się zamykają, a umiech zamiera. Tak umarła
mama kociątka. Maleństwo jeszcze chwilę leżało obok dobrze sobie znanych nóg, lecz po jakim czasie ciało
martwej matki przestało je ogrzewać, wiec musiało stamtąd odejć.
Kociątko włóczyło się po ulicach zasypanych niegiem. Zimno mu było, i było bardzo
głodne. Czasem spotykało jakiego kota, który strasznie się gdzie pieszył, więc, z grzecznoci, nie pytało
go o nic. Dzień chylił się już ku końcowi, robiło się coraz zimniej i zimniej. Kociątko zaczęło się bać, że
zamarznie na zimnej ulicy tej nocy. Usiadło więc na skraju krawężnika, i wpatrując się w zamarzniętą taflę
kałuży, zaczęlo plakać. Łzy spadały na lód. I nic się nie zmieniło nawet po bardzo długim czekaniu. Kociątko
powoli zamarzało. Nie mając już siły płakać, położyło swoją małą główkę na zimnych jak lód łapkach i czekało
na mierć. Zaczeła się noc.
Obudził je hałas. Z trudem otworzyło przymarznięte powieki, i spojrzało w jego kierunku. Przy
końcu brukowanej ulicy w powietrze wzbijały się tumany niegu. Co poruszało się w jego kierunku z wielkim
hałasem. Było bardzo duże i białe, i zbliżało się coraz szybciej. Kociątko pomylało, że pewnie włanie tak
wygląda mierć, i że to właciwie nie tak strasznie. Ale zacisnęło powieki i zamarło, znów czekając i
nasłuchując. Łoskot narastał, aż znalazł się o kilka kroków od kociątka, aż je objął sobą. Kociątko pomylało,
że już po wszystkim i otworzyło oczy. Zobaczyło, zamiast nieba, stado pedzących, białych koni bez twarzy.
Wtedy przypomniało sobie słowa matki i krzyknęło z całych sił, jaki mu jeszcze zostały: "Tato..!" Jego krzyk
zagłuszył tętent kopyt, które wciąż uderzały o zmarzniętą ziemię. Żaden z koni nawet się nie obejrzał. Kociątko
rozpłakało się znów zimnymi łzami, i samo nie wiedziało, czy ze smutku, czy może łzy wywołał widok
pędzących koni, które przecież były takie piękne. Konie przebiegły a kociątko znów zasnęło. Wtedy przynił
mu się sen. Widział siebie samego jak pi na zimnym krawężniku, widział swoją mamę- kocicę, widział swego
tatę- konia. Już nie było mu zimno. I przyniło mu się jeszcze, że umiera. A potem przyśniła mu się wiecznoc
i kociątko znów poczuło się szczęliwe.
Ale to sie wcale tak nie skończyło. Nie mogło się tak skończyć. Kociątko wcale nie umarło.
Kociątko usłyszało:
-Kocham cię.
Mylało, że ni. Że już umarło. Że już go nie ma. Ale gdy usłyszało te słowa, nie mogło się
opanować i otworzyło zamarznięte powieki. Źrenice utkwiło w niebie.
A tam, na nocnym niebie, gwiazdy mieszały się ze sobą. Biały, wiecący proszek przelewał
się z jednego końca wiata bez końca w drugi koniec. Planety tuliły się nawzajem, dotykając się swymi
planetowymi ustami. Ich kolorowe piercienie zaplatły je razem jak w warkocz. I jaka muzyka, jaki szum tam
był, który szeptem namawiał planety do dzikszych tańców.
-Kocham cię.
Znów to samo. Kociątko zapatrzone w planety zauważyło, że to planety tak do niego mówią.
Właciwie nie zwracają na nie uwagi, ale mówią włanie do niego. Kochają je.
I kociątko pomylało:
"Śpij przy mnie. Karm mnie. Śpiewaj dla mnie. Bądź przy mnie. Słuchaj mnie. Liż mnie. Krzycz
na mnie. Gryź mnie. Rób ze mną co chcesz. Mów do mnie. Drap mnie. Kochaj mnie. Zabij mnie. Walcz ze mną.
Szukaj ze mną. Rżnij mnie. Chodź ze mną. Pisz ze mną. Wspinaj się ze mną. Obieraj mi pomarańcze."
I mylało jeszcze dlugo o tym, wyliczało jeszcze dlugo te słowa. Ale już nie leżało na
krawężniku. Powoli podnosiło swoje łapki, odrywało przymarzniętą sierć od betonu, dźwigało ciężki łepek... I
zataczając się poszło przed siebie, nie odrywając wzroku od ciepłego nieba, ani ust od ciepłych słów.
Przerwała mu latarnia, zagradzając mu drogę i obijając twarz, której nie miało. Kociatko
spojrzało wtedy na dół, na nieg owietlony żółtym wiatłem latarni i ucieszyło się, że to takie piękne. I że
właciwie wcale nie brzydsze od harcujących na niebie planet. "To dobrze, że tak jest. -pomylało- bo nie
będę już wpadał na latarnie, skoro będę patrzeć włanie na nie." Co mu kazało spojrzeć w górę. To planety
zadrżały na jego myl.
-Kocham cię. Nawet jeli zabijesz.
Usłyszało szept planet albo żółtego wiatła latarni. Zamiało się cicho, bo przecież nie
zamierzało nikogo zabijać. Ale poczuło się jeszcze bardziej kochane i jeszcze bardziej rozgrzały się jego
zmarznięte łapki.
I poszło dalej.
A tam była pajęczyna. Duża i biała i z przyczepionymi do niej diamencikami lodu. W poprzek
chodnika upleciona przez niewiadomo kogo. Kociątko nie zobaczyło nigdzie pająka. Chciało pajęczynę jako
obejć, ale gdy tylko próbowało skręcić, pajęczyna skręcała razem z nim i w żadną stronę wiata bez końca
nie można było jej minąć.
Kociątko usiadło cicho i zaczęło myleć. Ale myli niewiele mu mówiły swoją białą analizą.
Kociątko przestało wiec myleć i spojrzało w górę, na swoje planety. I wtedy zrozumiało.
Poczuło, jak mu się biały brzuszek otwiera, jak bucha od niego troszkę ciepła. Włożyło tam
swoje łapki i gdzie za mostkiem znalazło to, czego tak długo szukało. Kilka białych niteczek. Pociągneło
mocniej i zaczęło tkać. Dorabiać częsci do tej pajęczyny na rodku chodnika. Tkało niteczki wiecznoci. A
gdy już wszystkie nitki zostały wplecione w wieką pajęczynę, kociątka już nie było. Nawet jego łapki znikły,
choć jako ostatnie. Kociątko się skończyło i wreszcie znów poczuło się jak wtedy, gdy jeszcze go nie było.
Bo wszystkie kociątka bez twarzy rodzą się po to, by zostać wieczną pajęczyną.
|
|
|
|
|
 |
|
|
|
 |
|
|
|
 |
|
|
|
 |
|
|
|
 |
|
|
|
 |
|
|
|
 |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
 |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
 |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
huśtawka
uczepiłam się twoich ust
czyniąc z nich huśtawkę
obłędu
śmieję się teraz jak dziecko
gdy mijam Twoje oczy
unosząc się
i
opadając
na huśtawce obłędu
z której jeszcze nie spadłam
Ewa Turska
|
|
|